Używamy Cookies w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników.
Dalesze korzystanie z tego serwisu oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia. Dowiedz się więcej o naszej polityce prywatności

Zamknij

08/06 - 28/06/2015

Galeria

Po co gonić za popularną piosenką z Wielkiej Brytanii, skoro we własnym kraju ma się dużo starszą tradycję pieśni? Tej romantycznej, XIX-wiecznej. A do tego kraj jest gospodarczo nowoczesny: bogaty w fabryki, autostrady, linie kolejowe. I jeszcze ma mocną scenę muzyki współczesnej, elektronicznej, z Karlheinzem Stockhausenem na czele. Grupa Kraftwerk to opowieść właśnie o tym.

Niemcy Zachodnie, Zagłębie Ruhry, wreszcie industrialny Düsseldorf z nowoczesną bryłą muzycznej Wyższej Szkoły im. Roberta Schumanna, twórcy pieśni romantycznych. Tu spotkali się Ralf Hütter i Florian Schneider, założyciele grupy, której nazwę z niemieckiego tłumaczy się jako Elektrownia. Z tej samej szkoły rekrutowało się zresztą kilku kolejnych członków tego zespołu, który przez pierwsze lata był kuźnią nowych pomysłów z okolic awangardowego rocka. Od początku (rok 1970) używał syntezatorów, ale mieszał je swobodnie z bardziej tradycyjnym instrumentarium. Podobne rzeczy robili muzycy innych niemieckich grup, choćby Tangerine Dream czy Can, zresztą też starannie wykształceni, absolwenci konserwatoriów. Gdyby Kraftwerk przy tym został, byłby zapewne jednym z wielu zespołów niemieckiej sceny krautrockowej (pejoratywne z początku, a potem już z podziwem wypowiadane określenie ukute przez anglosaską prasę). O tym, że stali się zespołem-ikoną nowych czasów, przesądziła podróż volkswagenem pierwszą, supernowoczesną autostradą regionu, między Kolonią a Bonn. Szum powietrza i odgłosy mijanych samochodów posłużyły jako materiał dźwiękowy wzbogacający wzniosłą pieśń – efekt fascynacji zmieniającym się światem. I całą nagraną po tej podróży płytę „Autobahn” („Autostrada”). Był rok 1974.

Nowy świat

W ten sposób zespół odnalazł powołanie: opisać muzyką związki człowieka i technologii. Połączyć przy tym ogień i wodę: klasyczną melodykę rodem z muzyki poważnej i supernowocznesne syntezatory, automaty perkusyjne. Śpiewać przez wokoder, urządzenie przetwarzające ludzki głos, mieszające go z brzmieniami syntezatora, co dawało efekt „głosu robota”. Aranżować piosenki możliwie minimalistycznie, w czym pomagał wybitny producent działający na miejscu, pod Kolonią – Conny Plank, który ukształtował brzmienie Kraftwerk na pierwszych płytach, a potem ceniono jego usługi także w obszarze anglosaskim. Pracował dla Ultravox i Eurythmics, a David Bowie inspirował się jego pomysłami.

W tym wszystkim ważna była też oprawa – okładkowe grafiki Emila Schulta, który przez moment był też muzykiem Kraftwerk, a potem autorem tekstów, do tego fascynacja całej grupy konstruktywizmem, no i jednolity image – komplet identycznych garniturów, które zespół kupił przed wyjazdem na pierwszą trasę koncertową do Ameryki, tuż po wydaniu płyty „Autobahn”. Wizerunek grupy witano za oceanem z lekkim niepokojem (w końcu elegancko i jednakowo ubrani Niemcy kojarzyli się tam wciąż z II wojną światową), ale też z fascynacją. W dodatku Hütter oznajmił miejscowej prasie, że tworzą „elektroniczną muzykę folk”, grając tym samym na ważnych sentymentach Amerykanów. Tamtejsza publiczność kilka lat wcześniej oburzała się na Dylana za wykonywanie folku na gitarze elektrycznej, co więc miała powiedzieć na czterech facetów z Niemiec oznajmiających, że piszą ludowe szlagiery na syntezatory?
Dodajmy do tego pieśni ku chwale autostrad – temat nośny w Ameryce – i mamy gotowy mit. Kolejne albumy Kraftwerk przyjmowano w Stanach Zjednoczonych już w glorii wydarzenia – wyniki sprzedaży nie były oszałamiające, ale reakcja krytyki gwarantowana. Jedni się fascynowali spójnością wypowiedzi, inni lekko podśmiewali z poważnych pomysłów grupy z Düsseldorfu. Każda z następnych płyt była zresztą programową wypowiedzią o innych aspektach nowego świata. W sferze tekstów bardzo hasłową, za to każdorazowo świetnie zilustrowaną muzycznie. „Radioaktivität” (1975) – o falach radiowych, ale też radioaktywności. „Trans Europa Express” (1977) – o sieci komfortowych i nowoczesnych połączeń kolejowych, ale zarazem jednoczeniu się Europy. „Die Mensch-Machine” (1978) – o tytułowych ludziach-robotach, ale w ujęciu wykraczającym poza science fiction, bo przecież w tej samej konwencji zostaje opisane życie modelki w umieszczonym tu jednym z największych przebojów Kraftwerku „Das Model”. Wreszcie „Computerwelt” (1981) – o cyfryzacji i wchodzeniu maszyn liczących w nasze życie. Ten zestaw klasycznych płyt Kraftwerk (wszystkie ukazywały się też w wersjach anglojęzycznych) to zarazem opowieść o świecie widzianym przez pryzmat nowych technologii, jakiej nikt inny w świecie muzyki się nie podjął.

Nowe instrumenty

Historia ta nie byłaby oczywiście ani pełna, ani wiarygodna, gdyby muzycy Kraftwerk ciągle wykorzystywali gitary, bębny czy flet i skrzypce (instrumenty używane w ich wczesnych nagraniach). Musieli być nowocześni – a tworzenie muzyki pop tylko i wyłącznie na instrumentach elektronicznych było zarówno pomysłem wciąż świeżym, jak i zgodnym z duchem tych kolejnych koncepcji. Niemcy były ważnym centrum rozwoju samego instrumentarium – stąd wiele syntezatorów i automatów muzycy Kraftwerk testowali jako jedni z pierwszych, niektóre (jak specjalnie zaprojektowany wokoder czy sceniczny zestaw elektronicznej perkusji) były budowane dla nich.

Hüttera i Schneidera ogarnęła obsesja odczłowieczania składu instrumentalnego. Zwykła perkusja była dla nich zbyt hałaśliwa. A sami perkusiści – za bardzo się pocili. Wszystko przybiera inny, bardziej estetyczny charakter, gdy – jak tłumaczyli w jednym z wywiadów – muzyków zastępują programiści. Prowokowali, mówiąc o tym, że oczekują z nadzieją zespolenia człowieka z maszyną. A świat muzyki rockowej granej dotychczas na syntezatorach kompletnie im nie odpowiadał. „To sztuczki cyrkowe na syntezatorze” – mówił Hütter o występach Ricka Wakemana. Ważniejszym punktem odniesienia była dla niego grupa The Stooges – szanował prymitywizm, minimalizm pomysłów punka i Kraftwerk byli później zespołem bardzo przez punkową publiczność poważanym, bez względu na brak gitar w składzie. Później miało się okazać, że kiełkująca na gruzach punkowej konwencji chłodna i mroczna syntezatorowa nowa fala będzie czerpać z dokonań Kraftwerk garściami.

„Chcieliśmy zostać volkswagenem muzyki pop. Dostępnym dla wielu, a mimo to innowacyjnym” – mówili o sobie. I realizowali to z precyzją podobną do tej, z jaką komponowali i wymyślali kolejne koncepcje. Najpierw w roku 1971 na jednym z koncertów wczesnej inkarnacji Kraftwerk uruchomili automat z zapętlonym rytmem, po czym sami zanurkowali w tłumie tańczących. Była muzyka, nie było muzyków – przynajmniej nie na scenie. Na kolejny krok pozwolili sobie pod koniec lat 70., po premierze „Die Mensch-Maschine”, kiedy przygotowali komplet manekinów udających poszczególnych członków zespołu. Podróżowali z nimi i wykorzystywali najpierw do sesji zdjęciowych, których nie znosili. Potem również na scenie – zresztą do dziś to robią – demonstrując umowność fizycznego kontaktu z wykonawcą. Więcej nawet – co pewien czas dokonują premiery nowych manekinów, a sami mają święty spokój. Rzadko udzielają wywiadów, w swoim nowoczesnym studiu nie zamontowali nawet telefonu, nie palą się do współpracy z innymi artystami, cenią sobie aurę tajemnicy (kiedyś odrzucili prośbę Michaela Jacksona, który chciał skorzystać z ich urządzeń), słyną z coraz bardziej powolnego tempa pracy – po kilkunastoletnim milczeniu na przełomie lat 80. i 90. pierwszym utworem, jaki usłyszał stęskniony świat, był czterosekundowy dżingiel reklamowy Expo 2000 w Hanowerze, choć i tych kilka sekund zdołało wywołać skandal – głównie jednak dlatego, że organizatorzy zapłacili za nie dość astronomiczną sumę 400 tys. marek.

Ralf Hütter podkreślał jednak, że praca trwa cały czas („Nie obijamy się, siedzimy w studiu 10 godzin dziennie, wliczając weekendy” – mówił), zespół szlifuje opracowywane przez siebie brzmienia i syntetyczne barwy. A po godzinach jego lider jeździł na rowerze szosowym, w pewnym momencie na poziomie półprofesjonalnym – na wiele miesięcy wykluczył go z robienia muzyki poważny wypadek kolarski, do którego doszło – nomen omen – w okresie pracy nad utworem „Tour de France”, kolejnym klasykiem Kraftwerku poświęconym słynnemu francuskiemu wyścigowi. Kolarstwo stało się dla Hüttera idealnym przykładem symbiozy człowieka z maszyną, do której grupa tak często odnosiła się w swoich nagraniach.

Nowe gatunki

W latach 80., gdy sam zespół tracił impet – zarówno w ilości, jak i w jakości prezentowanych nagrań – jego pomysły odbijały się coraz szerszym echem. O wielkim wpływie Kraftwerk na nową muzykę zaczęto mówić paradoksalnie w okresie, gdy pozostawali w najgłębszym uśpieniu. W Ameryce dorastało bowiem pokolenie twórców, którzy w młodości zetknęli się z „Autobahn” czy „Trans Europa Express”.

Futurystyczna i zrytmizowana muzyka podobała się pierwszym twórcom hip-hopu, co zauważyli sami członkowie Kraftwerk jeszcze pod koniec lat 70. Weszli do klubu i usłyszeli swoje nagranie „Metall Auf Metall”, tyle że rozciągnięte do 20 minut. Didżej miał dwa egzemplarze płyty i puszczał je na przemian, żeby zapętlić ulubiony instrumentalny fragment. Zobaczyli podstawę techniki miksowania, podstawę nowego nurtu. W nowojorskim środowisku modna była też 13-minutowa albumowa wersja „Trans-Europe Express” (z anglojęzycznej wersji płyty). Jeden z ojców hip-hopu, Afrika Bambaataa, doszedł do wniosku, że jest nagraniem idealnym – nie trzeba było jej miksować z niczym innym, czasem tylko nakładano na ten utwór nagrania ze słowem mówionym, na przykład fragmenty przemówień Martina Luthera Kinga. „Ten kawałek można było zostawić w spokoju na talerzu gramofonu, a samemu wyjść na papierosa, albo do toalety” – mówił Bambaataa.

Kraftwerk cieszyli się więc w hiphopowym Nowym Jorku estymą, a ich nagrania traktowano jako muzyczny poradnik. W miarę bowiem jak taniały automaty perkusyjne i pojawiały się pierwsze samplery, można było myśleć o zastosowaniu ich w robionej przez siebie muzyce. Wzorem remiksu, wykorzystania motywów istniejących nagrań do stworzenia nowej jakości, stała się wersja „Planet Rock” Afriki Bambaaty nagrana pod okiem producenta Arthura Bakera w roku 1982 – podkład rytmiczny pochodził z „Numbers” Kraftwerku, a linia melodyczna – z „Trans-Europe Express”.

Baker na wszelki wypadek zarejestrował też inną, alternatywną wersję utworu – bez pożyczonych od Kraftwerk fragmentów. Był pewny, że doczeka się zatargów prawnych z twórcami „Trans-Europe Express”. I słusznie – przypadek był wprawdzie precedensowy, ale niemieccy prawnicy zareagowali szybko. Być może nigdy nie poznalibyśmy oryginalnej wersji, gdyby nie postawa wydawcy – ważnej dla rozwoju muzyki tanecznej firmy Tommy Boy, która zdecydowała się grać va banque i wydać piosenkę z fragmentem wyjętym z nagrania „Trans-Europe Express”. Proces o pieniądze z tytułu tantiem Niemcy zakończyli ugodą po wielu latach, a „Planet Rock” w tej wersji świetnie się sprzedawał. Hütter po latach uznał, że to był świetny utwór i że muzycy Kraftwerk zawsze chcieli wybudować pomost pomiędzy gatunkami, no a dzięki Bambaacie to się udało. Zresztą wkrótce sami – z inspiracji Bambaatą – nagrali album odnoszący się do pomysłów hip-hopu i electro: „Electric Cafe”. Wówczas wydawało się, że to szał na kilkanaście miesięcy, ale wszystkie gatunki i pomysły wynikające z tego niesamowitego zderzenia kultur w „Planet Rock” przetrwały długo. I nawet figury breakdance’u – te przypominające ruchy robotów – wpisywały się świetnie w inspirację Kraftwerkiem.

Nowi klasycy

Muzycznie ważnym dla Kraftwerk zespołem z lat 60. byli zdecydowanie amerykańscy The Beach Boys – szczególnie ich nagrania z czasów, gdy od grania lekkich przebojów o surfingu przeszli do nagrywania bardziej złożonych kompozycji z wyrafinowanymi partiami wokalnymi. Zresztą słynne Wir fahr’n fahr’n fahr’n auf der Autobahn z tekstu „Autobahn” odnosiło się przewrotnie do Fun, fun, fun Beach Boysów. Ale czwórkę z Düsseldorfu przez lata najczęściej zestawiano z Czwórką z Liverpoolu, zespołem The Beatles. Powodów nie należy szukać w stylistyce, tylko we wpływie na rynek muzyczny.

Podobnie jak sesje studyjne Beatlesów i Beach Boys przeszły do historii muzyki, tak sposób działania Kraftwerk, którzy szybko założyli swoje studio nagraniowe Kling Klang i koncentrowali się na pracy nad brzmieniem, był ważnym wzorem dla kolejnych pokoleń artystów. Dziś własne studio, czasem małe, sypialniane, i praca ze sprzętem elektronicznym, to najczęściej spotykany wariant. Jeszcze na początku lat 70. świat żył w galaktyce Beatlesów, pod koniec lat 70. – w rzeczywistości Kraftwerku.
To, co Niemcy zrobili w ojczyźnie Volkswagena, kontynuowali ich młodsi koledzy w sercu amerykańskiej motoryzacji, Detroit. Tu w latach 80. kształtowało się brzmienie techno – nurtu, który u Kraftwerk miał potężny dług. Dla jego twórców też najważniejsze było brzmienie. Programowali powtarzające się sekwencje dźwięków, melodię spychali na dalszy plan, do rytmu wprowadzali subtelne zmiany, tworząc muzykę odhumanizowaną do granic możliwości – muzykę robotów. „Techno jest jak George Clinton i Kraftwerk zamknięci w windzie z sekwencerem do towarzystwa” – definiował gatunek jeden z jego ojców, Derrick May. Sekwencer był podstawowym narzędziem do programowania utworów, a George Clinton symbolizował w definicji wpływ funku, który lekko zaburzał chłodne rytmy automatów perkusyjnych, skłaniając ludzi do tańca. Imprezy techno wyglądały trochę jak ten wieczór, gdy muzycy Kraftwerk zostawili włączony automat. Hipnotyzujące rytmem imprezy klubowe są do dziś – obok tradycyjnych koncertów rockowych i występów hiphopowych – najczęściej spotykanym modelem kontaktu artysty z publicznością.

O wpływie wykonawcy w muzyce rozrywkowej zawsze decydowała też „cytowalność”. Dokładniej mówiąc: częstotliwość, z jaką inni wykonywali jego utwory lub wykorzystywali ich fragmenty we własnych kompozycjach. I ta również działała zawsze na korzyść grupy Kraftwerk. Ich prosto zarysowane utwory miały na tyle uniwersalny charakter, że łatwo poddawały się przeróbkom i nagrywane były w przeróżnych konwencjach. Od rockowych, takich jak „Das Model” w wykonaniu Rammstein, po te z list przebojów – piosenkę „Talk” grupy Coldplay opartą na motywie z „Computer Love” Kraftwerk. Od U2 wykonujących swoją wersję melancholijnego tematu „Neon Lights”, po The Balanescu Quartet z pakietem aranżacji Kraftwerk na kwartet smyczkowy. Od w miarę oczywistych inspiracji (O.M.D., Fatboy Slim), po te zupełnie zaskakujące. Jak wizja Uwe Schmidta – niemieckiego muzyka elektronicznego mieszkającego stale w Chile – który jako Señor Coconut nagrał z grupą latynoskich muzyków cały zestaw coverów Kraftwerk w rytmach cha-cha, rumby czy merengue.

Kraftwerk mają więc status klasyków. Nagrywają jeszcze wolniej niż poprzednio – ich ostatnią płytą z nowym materiałem był zakończony po latach cykl kompozycji „Tour de France Soundtracks” (2003 rok), ale z nie mniejszym zainteresowaniem przyjęto perfekcyjnie zrealizowany koncertowy album „Minimum-Maximum” (2005). Dziś Ralf Hütter pozostał – po odejściu Schneidera w 2008 roku – jedynym oryginalnym członkiem Kraftwerk w składzie (choć zgodnie z dotychczasowym wizerunkiem grupę dalej tworzą cztery osoby) i próbuje zaskakiwać raczej pomysłami technologicznymi niż nową muzyką. Wydał książkę w 3D wydrukowaną w technologii stereoskopowej, z dołączoną specjalną parą okularów oraz aplikację Kraftwerk Kling Klang Machine na iPhone’a. Zespół znów regularnie grywa przed publicznością, mocno akcentując stronę wizualną występów – potwierdza to najnowszy pomysł koncertów z projekcjami w 3D.

Zanim przyjadą z tym nowym show do Poznania, będą je pokazywać przez osiem wieczorów w niezwykle prestiżowym miejscu, udostępnianym raczej dla artystów sztuk wizualnych – Hali Turbin londyńskiej Tate Modern. Wcześniej, w kwietniu 2012 roku dostąpili innego zaszczytu zarezerwowanego dla nielicznych artystów świata muzyki: stali się bohaterami wielkiej retrospektywy w nowojorskim Museum of Modern Art. Przez osiem dni prezentowali repertuar ze swoich kolejnych płyt. Towarzyszyła temu miniwystawa. Zainteresowanie było ogromne, sprzedaż internetowa biletów trwała krótko i zablokowała serwery firmy ShowClix, a sponsorem głównym był oczywiście Volkswagen. W hallu stały roboty-manekiny (czyli – według słów lidera – „pełnoprawni członkowie grupy”), żywy zespół wychodził na scenę co wieczór. Zresztą – któż to wie? Nie zdziwiłbym się, gdyby Ralf Hütter, który najwyraźniej sam do muzeum się jeszcze nie wybiera, testował w tym czasie nowy rower na ulicach Nowego Jorku.

Bartek Chaciński - dziennikarz tygodnika „Polityka”